CZERWONA GWIAZDA NAD ZŁOTORYJĄ
Wspomnienia Goldbergera A. Thomczika z lat 1945/46 cz. VI

Pewnego razu robiliśmy zdjęcia w trakcie balu maskowego dla dzieci, który zorganizowano w polskim żłobku, który był zlokalizowany w willi dr Heyde na Westpromenade (najprawdopodobniej będzie to stary powojenny żłobek, a dziś starsza część budynku Urzędu Pracy przy al. Miłej – AM). Były różne tańce i przedstawienia w wykonaniu przebranych dzieci. Jak się później pokątnie dowiedziałem zdjęcia były wykonywane na potrzeby ministerstwa propagandy w Warszawie i miały one dokumentować jak wspaniale polskie dzieci i młodzież czują się na Śląsku.

Musiałem też jako fotograf dokumentować uroczystość polskiego zarządu nadleśnictwa (prawdopodobnie w gmachu obecnego Urzędu Miasta – AM). Uroczystość odbywała się wieczorem, musieliśmy więc całe nasze oświetlenie tam przenieść, ażeby uzyskać niezbędną jasność oświetlenia. Szef uznał, że powinienem na to spotkanie „ładnie” się ubrać i mogłem nie zakładać (na ramieniu) białej opaski. Zarząd tworzyli ludzie z polskich środowisk inteligenckich, gdzie mówiono także po niemiecku, toteż ich zachowanie wobec mnie, chociaż wiedzieli, że jestem Niemcem, było bardzo korekt. Rozmawiali ze mną, a przy zimnym bufecie starali się mnie wspaniałomyślnie za mój wysiłek odświeżyć. Miałem wrażenie, że moje polskie nazwisko (Thomczik – AM) robiło pozytywne wrażenie, gdyż uczestnicy wywodzili się z kręgów umiarkowanie nacjonalistycznych. Szkoda, że nie znałem języka polskiego, gdyż mógłbym co nieco wartościowego dla Niemców tam usłyszeć. Zdjęcia, które zrobiliśmy prawdopodobnie także były przeznaczone dla Warszawy. Miały chyba dowodzić, że także „życie społeczne” na ziemiach odzyskanych, jak w Polsce chętnie nazywano Śląsk, już rozkwita.

Ale nie zawsze moja praca była tak przyjemna. Najmniej przyjemne było fotografowanie nieboszczyków, co również należało do zakresu moich obowiązków. U Polaków istnieje zwyczaj, że wdowa robi sobie zdjęcie z nieboszczykiem w trumnie – otwartej. Szczególnie w lecie taka czynność była szczególnie niemiła, ale i do tego musiałem się przyzwyczaić.

Zdarzyło się, że musiałem zrobić zdjęcie grupowe milicji i w tym celu musiałem się udać do jaskini lwa (ponieważ szef był w Krakowie), czyli do ewangelickiej szkoły (dziś SP nr 1 – AM). Zdjęcie musiało być zrobione na podwórzu. Była pełna obsada w pełnym uzbrojeniu. Pierwszy rząd położył się na ziemi, drugi klęczał za nim, trzeci – stał; wszyscy z bronią w pogotowiu. Kiedy z kamerą stanąłem przed nimi, czułem się jak skazaniec przed rozstrzelaniem. Kiedy skończyłem, komendant jowialnie dał mi pełną garść papierosów i mogłem odejść. Przedtem pogrożono mi jednak, że jeśli zdjęcia źle wyjdą, to mnie zamkną; nie wiedziałem, czy mam to rozumieć tylko jako żart, ale zdjęcia wykonałem starannie.

Pewnego razu, kiedy sam robiłem zdjęcia na ulicy, jakiś Polak chciał mi zabrać kamerę. Tylko mój energiczny krzyk oraz kłamstwo, że robię zdjęcia z upoważnienia milicji uratowały wartościową Leicę. Później zawsze towarzyszyła mi żona szefa lub ktoś z krewnych, aby uchronić mnie przed dalszymi napadami.

 

Tłumaczenie: Alfred Michler

 

c.d.n.

(proszę oczekiwać kolejnych partii w rytmie cotygodniowym)