Alfred Michler - wehikuł czasu:  NA ZŁOTORYJSKIEJ PIĘCIOLINII PRZED TRZYDZIESTOMA LATY

A dokładnie 17 stycznia 1988r. o godz. 1600 w kościele NNMP, kiedy wszyscy złotoryjscy katolicy stanowili jeszcze jedną parafię, której przewodził proboszcz Marian Sobczyk. Świątynia zapełniła się tak (właściwie przepełniła), jak zdarzyło się to ostatnio tylko w trakcie czuwania i nabożeństwa po śmierci papieża Jana Pawła II (IV 2005). Co spowodowało tę nadfrekwencję, w której świadomie mogli uczestniczyć lub o niej słyszeć złotoryjanie mający dziś 40 lat lub więcej, wyjaśnimy w dalszej części tekstu.  A młodszym krótko odpowiemy jak działała wówczas cenzura i co to takiego szkoła świecka.

Poniższy tekst łącznie z ilustrującymi go zdjęciami udostępniamy również w postaci pliku PDF

X X X

W wydawnictwie z r. 1995 napisano: Jedyny w swoim rodzaju występ. Po mieście niosła się wieść: Chór Nauczycielski będzie śpiewał w kościele. Dzisiaj to już nikogo nie dziwi, ale wówczas.

            Chór Nauczycielski „Bacalarus” został zorganizowany w grudniu 1985r. (12 i 17 XII) przez ówczesnego inspektora oświaty (A.Michler) oraz przychylnych tej idei (R.Rabenda - zastępczyni inspektora, T.Borys, St.Chaim). Pierwsze myśli wiodły ku reaktywacji tzw. „Chóru Francuza”, czyli Chóru Związku Nauczycielstwa Polskiego przy Powiatowym Domu Kultury, który w latach 1968 – 74 (niestety tylko 6 lat) rozsławiał Złotoryję (m.in. w Telewizyjnym Turnieju Miast z Bolesławcem, 1969). Do dawnej nazwy nie chcieliśmy wrócić z dwóch powodów: po pierwsze, w roku 1980 oświatowy ruch związkowy rozdwoił się i było niewskazane gdyby samą nazwą ten rozłam podkreślać, pogłębiać i odstręczać chętnych spoza ZNP.  Po drugie, ze sporego grona byłego chóru dotarły do organizatorów prawie autoryzowane głosy, że „one na czyjeś ordery działać nie będą”, czyli chyba na moje, Stasi, Reni, Teresy? Bez komentarza. Naprawdę szkoda; ze „starego” zespołu zgłosiło się jedynie 11 osób. Ale nowy zespół rozrastał się błyskawicznie i w ciągu roku liczył już 48 śpiewaków. Nie była to jednak reaktywacja, a „tylko” kontynuacja rozpoczętej w 1968 r. tradycji. Wówczas PDK zatrudniał dyrygenta i zapewniał pomieszczenia; teraz tylko sale na próby – reszta „wisiała” na garnuszku wydziału oświaty. Także zatrudnienie dyrygenta, którym po długich namowach – wręcz prośbach – zgodził się być Stanisław Bąk; człowiek anielskiej cierpliwości i kultury osobistej wziął pod opiekę prawie pół setki nauczycielskich „wielepów”, choć inne profesje w zespole też były. Gdyby zaś zarobki naszego Stasia za dyrygenturę porównać do tego, co otrzymywali później jego następcy, to proporcje byłyby takie, jak uposażenie trenera dzisiejszego „Górnika” Złotoryja do jego odpowiednika np. FC Barcelona. Dyrygenta Bąka mogłem zatrudnić na zaledwie kilku lichych dodatkowych godzinach w świetlicy szkolnej – na nic więcej kuratorium zgody nie wyrażało. O etacie, lub jego części można było tylko pomarzyć.

            Nie było natomiast żadnych wątpliwości, kto zostanie prezesem zespołu: oczywiście Stanisława Chaim i oczywiście społecznie – jak wszyscy członkowie chóru.

             Na pierwszą próbę (7 I 1986) zgłosiły się 23 osoby – tylko, ale od kilkunastu innych były zapewnienia, ze na pewno przyjdą. I przyszły – pod koniec roku było nas już dwa razy więcej. Nie sprawdziły się więc „życzenia” tych, które „nie chciały działać na czyjeś ordery”, ani malkontenckie przepowiednie, że „to się nie może udać”. Tego typu wypowiedzi raczej wzmacniały, a nie osłabiały nasz entuzjazm działania. Tak, to był entuzjazm.

            Pierwsze próby odbywaliśmy w Klubie Nauczyciela „Bacalarus” przy ul. Szkolnej 1, ale w miarę, jak nas przybywało przenieśliśmy się z próbami (we wtorki i czwartki o godz.17) do ZOK (jeszcze nie ZOKiR), gdzie przygarnął nas dyr. Z.Gruszczyński. Gdybym miał opisać atmosferę tych pierwszych prób i użył odpowiednich słów, czytelnicy mogliby uznać, iż tekst powstał na „wspomaganiu”. Nieprzekonanych nie przekonam, a przekonani wiedzą…

            Repertuar zespołu ustalał dyrygent St.Bąk w konsultacji z jego społeczną asystentką J.Kaliciak, która prowadziła prawie stuosobowy chór w SP 3 – taki chór istniał tam naprawdę (w LO i pozostałych podstawówkach także). Nieraz duet ten wspomagał K.Melnarowicz. Na cały repertuar złożyły się trzy grupy pieśni, które ćwiczyliśmy ambitnie i zawzięcie:  artystyczne, sakralne oraz kolędy i pastorałki. Pierwsze dwie pieśni, które ćwiczyliśmy i opanowaliśmy należały do pierwszej grupy: Kołysanka (Kochanie moje kochanie) oraz We Wrocławiu na ryneczku. Tylko nieliczni chórzyści nie byli praktykującymi katolikami i tylko nieliczni z nas potrafili czytać nuty. Ale przecież praca i ćwiczenia czynią mistrza, toteż dokładaliśmy starań, a Stasia tylko raz w ciągu 10 lat (w Pniewach) „wzięła nerwa”. Widocznie wtedy nie „pracowaliśmy tak ciężko, bardzo ciężko”, jak to od dziesięcioleci słyszymy z ust ministrów, posłów i senatorów, którzy ledwo dochodzą do mikrofonów, słusznych i niesłusznych, aby „Polkom i Polakom” te ich katusze ogłosić.

            Drużyny sportowe trenują nie dla treningu, lecz w celu rozgrywania (i wygrywania) spotkań. Także soliści i zespoły śpiewacze lub inne ćwiczą, aby wystąpić. Z nami, czyli z „Bacalarusem” było podobnie. W pierwszych dwóch latach (1986–87) wystąpiliśmy w województwie legnickim i poza nim trzynaście razy, w tym w niezwykle prestiżowej imprezie w auli Uniwersytetu Adama Mickiewicza w Poznaniu (6–7 VI 1987). Jako żółtodzioby wystąpiliśmy tam z radosną bezczelnością, ale także dygotem i przyspieszonym biciem serca. I Po nocnej rosie popłynął wdzięczny głos pięknej pieśni. Ale udanie. I to nas wzmocniło i dodało sił oraz otuchy. Sukces wzmacnia.

Już na początku 1987 r. pojawił się pomysł wystąpienia z kolędami w Złotoryi. Ale uznaliśmy wspólnie, że znamy ich jeszcze za mało, aby wystąpić z nimi w kościele. Miało to nastąpić za rok. Czas minął szybko.

Chór ZNP przy PDK w ciągu 6 lat w kościele nie wystąpił ani razu. Tak pojmowano i realizowano w tym czasie rozdział kościoła od państwa oraz świeckość instytucji oświatowych i kulturalnych w Polsce. Jeśli ktoś z czytelników uznałby, że tak się działo tylko w takim „grajdołku” jak Złotoryja, to będzie w błędzie. Złotoryjanom starszego pokolenia znana jest emigracja pracowników „Leny” do Lubina do KGHM na przełomie lat 70 /80 XX w. W tej fali emigracyjnej znalazła się prawie cała złotoryjska inteligencja techniczna z ich rodzinami. Wtedy to w naszym „ogólniaku” padł język francuski, ponieważ dwie nauczycielki tego języka (J.Wołczyńska, J.Kujawiakowska) także się tam przeniosły. Zresztą nie tylko one – jeszcze 6 innych. Także dyrygent złotoryjskiego chóru, Z.Francuz poszedł na lubińską emigrację wraz z kilkunastoma innymi chórzystami – przypomnę złotoryjanom te nazwiska: 6 sopranów – M.Francuz, E.Miller, J.Szelet–Pakulska, K.Nawrotna, E.Kuklińska, S.Mojszczak; trzy tenory: A.Pakulski, P.Sistewarowski, S.Kukliński; 6 basów: S.Miller, P.Klonowski, J.Pydzik, S.Lacher, C.Skorupski, J.Bobula; jeden alt: L.Szrek. Mógłby to być chór kameralny. Do tej listy ubytków trzeba dodać niewiele mniejszą grupę złotoryjskich nauczycieli, którzy w tym czasie masowo podjęli zaoczne studia wyższe i pogodzenie ich z próbami i występami przekraczało możliwości fizyczne i czasowe. I z tego powodu ten chór zakończył działalność, ponieważ następców nie było.

Spowodowana zamknięciem „Leny” (31XII 1973) emigracja do Lubina, oznaczała dla Złotoryi regres w wielu dziedzinach życia. Odwrotnie działo się w Lubinie; wywiezione tam „złotoryjskie drożdże” pozytywnie wpłynęły na lubińskie środowisko: kadra inżynieryjno – techniczna „Leny” stworzyła fundament tychże struktur w KGHM – do szefa naczelnego Mirosława Pawlaka włącznie. Powszechnie znane było w zagłębiu miedziowym powiedzenie: „ Żaden dyplom nie jest w cenie tak, jak z „Leny” pochodzenie”. Złotoryjskie nauczycielki w poważnym stopniu wzmocniły lubińską oświatę, zasilając m.in. jej kadrę kierowniczą. Także chórzyści ze Złotoryi zainicjowali założenie w Lubinie Chóru Górniczego Męskiego; jego organizatorami byli złotoryjanie: Zdzisław Francuz oraz Stanisław Miller, który także w Lubinie został dyrektorem Zakładowego Domu Kultury, a ten pierwszy oczywiście dyrygentem chóru.

Lubinianie pewno skrzywią się na te wspominki; na osłodę (bo sport prawie wszyscy lubimy) dorzucę więc nazwisko Michała Kujawiakowskiego, Andrzeja Jeżaka oraz Franciszka Hawrysia, którzy odegrali ważną rolę w budowaniu wielkiego sportu Lubina od lat 70. poczynając. Słowem – nowoczesny, współczesny Lubin ma Złotoryi wiele do zawdzięczenia. Również Toruń, gdzie przy nadawaniu praw miejskich (1233) obecni byli trzynastowieczni złotoryjanie – Aurimontanie – którzy prawami miejskimi cieszyli się od dawna (1211). Tak toczy się koło historii…

Chór lubiński miał przebogatego mecenasa (KGHM), rozwijał się i czynił postępy, ciesząc załogę, władze Lubina – administracyjne i partyjne. Sytuacja zmieniła się prawie radykalnie, kiedy zarząd chóru zaczął nawiązywać kontakt z lubińskim kościołem oraz ćwiczyć kolędy. Prezesa chóru, mimo iż był bezpartyjny, wezwano do komitetu partii, udzielono reprymendy, a kolędy chór musiał przedkładać cenzurze, a konkretnie Urzędowi Kontroli Prasy i Widowisk Publicznych w Legnicy przy Placu Słowiańskim. Ponadto dwom przedstawicielom chóru groziło zwolnienie z pracy, a chórowi – rozwiązanie („Miedziorysy” nr 3 – 4,  2014, str. 100). Czytelnik będzie miał możliwość porównać wydarzenia w Lubinie ze złotoryjskimi, o rok późniejszymi. Ale po kolei.

 

Jak powiedziano wcześniej, skład socjalny zespołu był taki, iż przeważali w nim praktykujący katolicy. Toteż nie budziło sprzeciwu, że dyrygent wprowadzał do repertuaru (także z naszej inicjatywy) pieśni sakralne tym bardziej, że były to prawdziwe perełki pieśni chóralnej, które miały w repertuarze wszystkie renomowane chóry. „Bacalarus” jeszcze takim nie był, ale jakoś uskrzydlało nas, kiedy coraz lepiej udało nam się wykonywać, np. Gaude Mater Polonia, Ave verum, Ave Maria, Psalmy, Gloria Patri, Ojcze nasz. Były oczywiście kolędy. Jednak w tych pierwszych dwóch latach żaden czynnik polityczny nie zaglądał nam do repertuaru, ani go nie cenzurował.

Dwuletni zestaw pieśni sakralnych i kolęd stwarzał możliwość występu z dużym poważnym programem. I to w kościele (jeszcze raz przypomnę, co działo się w Lubinie). Sytuacja „Bacalarusa” była „szczególniejsza” – był całkowicie na garnuszku oświaty, oświatę prowadzi państwo, istnieje rozdział kościoła od państwa. Nim mogliśmy rozwiesić plakatów, ich treść musiał zatwierdzić cenzor (ten w Legnicy). Pojechałem tam (jako inspektor oświaty) z propozycją treści. Pan pykający fajkę w moim wieku (wówczas po 40) beznamiętnie przeszedł do natarcia: Musi być „ Chór Nauczycielski?”. „To jest pełna nazwa zespołu?”. „A dlaczego akurat w kościele?”. „Ponieważ będą sprzedawane cegiełki na remont tej zabytkowej świątyni”. „Czy musicie śpiewać te kolędy?”. „Jest taki okres” – podałem kilka tytułów. „A co to są te pieśni renesansowe?”. „Kościół jest bardzo stary, z XIII w., i takie pieśni pasują do atmosfery wnętrza”- podałem łacińskie tytuły, tłumacząc je. „Coś za dużo tu tych świętych.”. „To są klasyki śpiewane na całym świecie”. Czuję, że zbliżamy się do końca, ale… „ A po ile te cegiełki?”. Podałem ceny i pokazałem. Przybił pieczątkę, podpisał. W trakcie tej wymiany zdań o cegiełkach przypomniało mi się jaki to był dobry pomysł z tymi cegiełkami – nie mój, chyba naczelnika miasta B. Cetery.

Drodzy młodzi czytelnicy, w tym czasie taka rozmowa „musiała” się odbyć. Pan nie był nachalny, ani nie pedagogizował. Pytał, „musiał” o to pytać. Czynił to nieśpiesznie, ale i nierozwlekle; kolejka pod drzwiami nie była mała. Nie fundujmy sobie dziś, ani już nigdy, takich rozmów i kolejek.

Sprawy formalne mieliśmy więc za sobą. Zespół był wokalnie przygotowany bardzo dobrze; organizacyjnie bez zarzutu. Ale czy mentalnie i psychicznie też? To jednak był inny występ – zupełnie inny. Po raz pierwszy wielu z nas z wysokości prezbiterium ujrzało wpatrzoną w nas taką masę ludzi. Z pewnością byliśmy w Złotoryi rozpoznawalni, ale teraz każdy z nas był indywidualnie rozpoznawany i lustrowany jednocześnie przez tysiące oczu. I jak tu wydobyć z siebie głos – nie byle jaki, lecz o właściwej tonacji. O przeżyciach dyrygenta nie ważę się pisać; wszyscy bardzo dobrze go już poznaliśmy – jego wrażliwość.

Trudno całkiem obiektywnie ocenić występ zespołu, w którym się samemu wystąpiło. Możemy to ocenić po owacyjnej reakcji słuchaczy ( i o takie ordery tak naprawdę występującym chodzi). Zresztą w tym dniu wybaczono by nam największą wpadkę (lekka przytrafiła się solistom). Oprócz całego zespołu wystąpili także soliści: kwartet -  A.Akonom, B.Chrzanowska,  L.Mamczur, K.Ruta; duet – A.Akonom, L.Mamczur; solo – B.Chrzanowska.

W pięknych, jasnych słowach podziękował nam gospodarz świątyni ks. proboszcz Marian Sobczyk, zapraszając chór także w przyszłości i z innych okazji. W podobnych słowach odpowiedziała prezeska Stanisława Chaim i przy brawach zebranych szykowaliśmy się do zejścia. Ale do mikrofonu podszedł jeszcze Kazimierz Ruta. Wyraźnie wzruszony zwrócił się do ks. Proboszcza z dodatkowymi podziękowaniami, które zakończył „staropolskim zwyczajem – Bóg zapłać”. Wystąpienie K.Ruty nie było przewidywane, ale nikt z zebranych nie widział w nim nic nadzwyczajnego – głośno dał wyraz swoim emocjom. W końcu siedem wieków świątynia czekała na takie wydarzenie; że było to wydarzenie nikt nie miał wątpliwości. Wieczór zakończył się opłatkiem na plebanii, dokąd zaprosił nas proboszcz M.Sobczyk. W czasie tego niecodziennego spotkania prawie wszyscy uczestnicy odczuwali pewną niezwykłość takiego kontaktu, ale nikt pewnie nie przeczuwał, co przyniesie poniedziałek dnia następnego.

Dla zespołu oznaczał dzień wolny, przed wtorkiem. Dla mnie zwyczajowe służbowe poniedziałkowe spotkanie z szefem miasta przyniosło „bogatszą” ofertę. Zaczęło się od pochwały za „świetny występ”. Nie było reprymendy za opłatek na plebanii, ale były pytania: Dlaczego w chórze, jak na wiecu, przemawia kto chce? Dlaczego w imieniu chóru nauczycielskiego głos zabiera nie -  nauczyciel? Czy świecki chór nauczycielski powinien używać zwrotów stricte religijnych? Czy to prawda, że chór ma się przekształcić w chór kościelny? Rozmowa nie miała charakteru „dywanikowego”, toteż ze spokojem odpowiadałem na pytania; nie znałem odpowiedzi na to ostatnie, bo o niczym takim w zespole mowy nie było – więc zaprzeczyłem. Poinformowałem, że od marca 1987r. przy Kościele św. Jadwigi działa chór parafialny, do którego należy sporo nauczycieli, a prowadzi go ten sam dyrygent (St.Bąk). Szczególnie to ostatnie pytanie może świadczyć, że ktoś uprzejmie urzędowi donosił, że „dzwonili, ale nie wiadomo, w którym kościele”. O tej rozmowie rozmawiałem tylko z prezeską St.Chaim i moją zastępczynią R.Rabendą. Nikomu innemu z zespołu (przeczytają o tym po raz pierwszy dopiero teraz), aby nie mącić radości. Rozmowa na poziomie Złotoryi miała, jak na tamte czasy, naprawdę normalny i merytoryczny przebieg.

Mniej przyjemnie, prawie ponuro, zrobiło się następnego dnia. Okazało się, że „przejazdem i przypadkowo” przyjechał do Złotoryi wicekurator E.N. I tenże przedstawiciel oświaty wojewódzkiej poszedł nie do naczelnika miasta i nie do inspektora oświaty, ale do KM  PZPR (zgodnie z ówczesną dewizą „partia kieruje – rząd rządzi”; czy ją dziś przezwyciężyliśmy?) – i tam poproszono mnie „na rozmowę”. Osoby zbliżone wiekiem do mojego rocznika doskonale wiedzą, co oznaczało, kiedy ktoś z województwa „prosi do komitetu”. Ale łudziłem się, że być może wojewódzka władza oświatowa chce pomóc inspektorowi w Złotoryi w rozpoczętych działaniach (rozpoczęliśmy akurat rozbudowę „trójki”, wcisnęliśmy do wojewódzkiego planu inwestycyjnego budowę krytego basenu, rozpoczęliśmy budowę siódmego przedszkola – to dzisiejsza Przychodnia). Ale o tych sprawach tenże oświatowiec wiedzieć nie chciał nic dodatkowego. Istotny był występ chóru w kościele: Kto i dlaczego powiedział „ Bóg zapłać”. Jak inspektor mógł na to pozwolić? Komu służyło pójście na plebanię. Czy mam świadomość, że „daliśmy do ręki broń przeciwnikowi politycznemu”. W przeciwieństwie do rozmowy w Urzędzie Miejskim, to tu rozmowy nie było; na zmianę wygłaszaliśmy monologi. Miałem podstawy do przypuszczeń, że to spotkanie w KM miało jasno określony cel, a inspektora oświaty obronili pewnie naczelnik i sekretarz Z.Marciniak (nie KM) – przy czym nie chodzi o stanowisko, ale etatu historii wówczas w Złotoryi nie było! Na własny użytek po paru latach odtworzyłem sobie drogę, jaką precyzyjna wiadomość o przebiegu występu chóru w Złotoryi lotem błyskawicy z kościoła dotarła do Legnicy, do Urzędu Wojewódzkiego. Nie był to kabel telefoniczny, lecz „kabel osobowy”.

Na zakończenie dwa zdania z cytowanej wcześniej „Złotoryjskiej pięciolinii Bacalarus”, z 1995r.: „ Dzisiaj nabraliśmy dystansu do wielu spraw; do takich także. I oby tylko teraz, w „nowej rzeczywistości” prezeski nie przepytywano: dlaczego to „Bacalarus” już tak dawno nie występował w kościele?”.

                                                                                 

Tekst poświęcam wszystkim członkom Chóru Nauczycielskiego Bacalarus, a przede wszystkim tym, którzy teraz śpiewają już w „chórach anielskich”: Stanisław Bąk – dyrygent, Renata Rabenda, Adam Leśniak, Michał Łesiuk, Bronisław Mularczyk, Edward Kopczak, Leopold Chmielowski, Elżbieta Ptak, Andrzej Wiącek, Czesława Melnarowicz, Stefania Rakoczy, Zdzisław Płatneż, Bronisław Biernacki, Tadeusz Klonowski, Janusz Mickiewicz, Kazimierz Ruta.

 

Im Ojcze nasz St. Moniuszki; „dyryguje” St. Bąk.

 

Alfred Michler

styczeń 2018