CZERWONA GWIAZDA NAD ZŁOTORYJĄ
Wspomnienia Goldbergera A.Thomczika z lat 1945/46 cz. VIII – ostatnia

Zwracające uwagę były plakaty wyborcze z nagłówkiem „Nigdy więcej”. Poniżej była mapa Polski z graniczącymi z nią Prusami Wschodnimi i Śląskiem. Z tych ziem prowadziły strzałki w kierunku Polski, które wskazywały kierunki ataku wojsk niemieckich na Polskę w czasie najazdu w roku 1939. Po dokładnym studium tych plakatów stawało się jasne, że granica na Odrze i Nysie Łużyckiej będzie dla Polski granicą strategiczną. Chciano w ten sposób zapobiec oskrzydleniu ze strony Prus Wschodnich i Górnego Śląska.

„Nielegalna” ucieczka Niemców do pozostałych części Niemiec przybierała na sile. Ja także miałem taki zamiar, gdy uświadomiłem sobie bezsens dalszego pozostawania tu. Z małą grupą znajomych w czasie Wniebowstąpienia planowałem na czarno przedostać się za granicę. Nasz plan przekreśliło jednak polskie obwieszczenie. Groziło ono, że każdy Niemiec spotkany na drodze w kierunku zachodu, zostanie natychmiast aresztowany, a wszystkie rzeczy, które będzie miał przy sobie zostaną skonfiskowane. Drogi i koleje były w tym celu ostro kontrolowane oraz strzeżone. Jednocześnie zapowiadano, że „zorganizowane” wysiedlenie wszystkich Niemców nastąpi wkrótce.

Kilka dni przed Zielonymi Świątkami duże plakaty w języku polskim i niemieckim informowały o warunkach wysiedlenia w ramach tzw. repatriacji Niemców. Zgodnie z nimi każdy powinien zaopatrzyć się w prowiant na 10 dni. Każdy powinien zabrać swoje łóżko (większość dawno ich już nie miała) i tylko najniezbędniejsze rzeczy kuchenne. Pieniędzy można było oficjalnie mieć 500 marek na osobę. Wszystko inne trzeba było zostawić i przypadało to bez odszkodowania państwu polskiemu. Każde uszkodzenie mieszkania lub mebli podległo karze.

Teraz z naszym spokojem był już koniec. Stale byliśmy w alarmowym pogotowiu, a nasze alarmowe bagaże przygotowane. Rozeszła się wiadomość, że mamy być wysiedleni do Zielonych Świątek. Ale Polacy nie chcieli chyba dni świątecznych (na to) poświęcić. Zielone Świątki (w roku 1946 była to niedziela 9 VI – AM) mogliśmy jeszcze przy cudownej pogodzie przeżyć w Złotoryi. Wspaniale było widać Karkonosze oraz Śnieżkę. Niektórym popłynęły łzy w trakcie tego patrzenia; przecież nie wiedzieliśmy, czy nie patrzymy na nie ostatni raz w życiu.

15 lipca 1946 r. ulicami rozpoczęło się wysiedlenie. Na początek były to następujące ulice: Wolfstraße (ul. Bohaterów Getta Warszawskiego – AM), Friedrichstraße (ul. M. Konopnickiej – AM), Baderstraße (ul. I. Krasickiego – AM), Klosterstraße (ul. Klasztorna – AM). Do pracy nie poszedł już nikt. Każdy chciał być obecny przy pożegnaniu. Każdy jak najszybciej zaopatrzył się w wózek podręczny, dziecięcy lub jakiś inny. Ten kto wózka nie mógł zdobyć, przymocowywał do podróżnego kosza lub skrzynki jakieś koła. Trzeba było iść piechotą do Chojnowa, a stamtąd mieliśmy jechać pociągiem. Chociaż pociąg ze Złotoryi do Legnicy znowu kursował, był to poniżający nas zamysł Polaków, ażeby nas pędzić piechotą do Chojnowa, i abyśmy przez to mogli jak najmniej ze sobą zabrać. Od Ziegelstraße (ul. Klasztorna – AM) w dół, aż do klasztoru ustawiła się pierwsza część „pochodu” wysiedleńców. To był poruszający obraz. Z tymi dziwacznymi pojazdami, na które włożono resztki dobytku jaki Polacy im zostawili, stali przyjaciele i znajomi gotowi, aby zostać wypędzonymi z miasta, w którym od pokoleń byli w domu (pierwsi osadnicy z Niemiec pojawili się nad Kaczawą przy końcu XII wieku, a więc możemy mówić o ponad 700. latach – AM). Uściskom dłoni nie było końca, rzewne łzy płynęły z oczu; przecież wiedzieliśmy, że większości już nigdy w życiu nie zobaczą – było to pożegnanie na całe życie.

Na ulice: Reiflerstraße (ul. A. Mickiewicza – AM), Domstraße (ul. S. Żeromskiego – AM), Scha̎ferstraße (ul. Podwale – AM), Ring (Rynek – AM) – miała przyjść kolej w następnych dniach. Poroznosiłem i rozdałem (darowałem) moją porcelanę i kryształy, które prawie w całości się zachowały. W sklepach nic już nie można było za to dostać, ponieważ Polacy dokładnie wiedzieli, że tego nie będziemy mogli ze sobą zabrać. Mój polski szef był bardzo przygnębiony, kiedy usłyszał, że także ja będę musiał być wysiedlony. Chciał mnie natychmiast reklamować, aby zaoszczędzić mi wysiedlenia. Prosiłem go, żeby od tej sprawy trzymał się z daleka. W przeciwnym razie prawdopodobnie nie miałbym możliwości wydostać się ze Złotoryi. On też to tak zrozumiał i zaakceptował to. Panna Ja̎kel, która również u nas pracowała, także znalazła się na liście wysiedleńców, ale chciała w Złotoryi pozostać, ponieważ jej rodzice chorowali i nie byli zdolni do podjęcia podróży. Natychmiast zasygnalizowałem to mojemu szefowi, a ten niezwłocznie wyjednał u władz miejskich to, że panna Ja̎kel z rodzicami mogła pozostać.

Pod wieczór pojawiła się w moim mieszkaniu komisja i oświadczyła nam, że w następnym dniu ok. 10. godziny powinniśmy być gotowi do wysiedlenia. Największym moim zmartwieniem było, gdzie ja teraz szybko zdobędę jakiś ręczny wózek, bo było niemożliwe, abym mój podróżny kosz mógł do Chojnowa nieść na piechotę. Żonie przed paru dniami przygotowałem ze skrzynki jakiś chybotliwy wózek. Pan Lebede dał mi do dyspozycji jakąś dwukołówkę.

O tym, żeby tej nocy w Złotoryi zasnąć nie było mowy. Jak na taśmie filmowej przesuwały się piękne godziny, które przez połowę ludzkiego życia przeżyłem w tym mieście, a teraz ma się to skończyć. Bez Heimatu (ziemi rodzinnej – AM), bez celu w niewiadomą przyszłość – tego nie można było sobie wyobrazić. Wydarzenia były zbyt mocne, aby je w tych ostatnich godzinach ogarnąć i przewidzieć w całej rozciągłości.

Nastał słoneczny poranek, kiedy wybieraliśmy się na naszą ostatnią „wycieczkę” do Chojnowa. Ubieraliśmy się we wszystko, co tylko technicznie było możliwe: 2 koszule, 2 pary kaleson, pidżamę, na to 2 garnitury i jeszcze płaszcz. Słyszeliśmy o bardzo ostrej kontroli bagażu w Chojnowie i dlatego wierzyliśmy, że to co mamy na sobie jest najpewniejsze. Tak spakowani przygotowaliśmy się przy 20. stopniowym upale do marszu. W długiej kolumnie maszerowaliśmy Reiflerstraße (ul. A. Mickiewicza – AM), gdzie musieliśmy ustanowić szyk, do Lindenplatz (dziś pl. Sprzymierzeńców – AM), gdzie ponownie odczytano wszystkie nazwiska. Mój polski szef z żoną przyszedł również i przyniósł mi prowiant oraz wcisnął do ręki różne złotówki. Następnie razem z żoną towarzyszyli mi aż do Lindenplatz. Tym samym mógł narazić się na niebezpieczeństwo nazwania go zbyt przyjaznym Niemcom. Chcę przez to udokumentować, że była pewna liczba przyzwoitych Polaków, choć nie była ona niestety zbyt duża.

Od Placu Sprzymierzeńców ruszył ten nędzny pochód w kierunku Chojnowa. Przy ogrodach Siola stał superintendent (sprawujący nadzór nad duchowieństwem i zborami diecezji – AM) Bu̎rgel, który każdemu uścisnął dłoń i na drogę przekazywał słowa otuchy i pocieszenia. Rozdzielał także pamiątkowe obrazki z ostatniego bierzmowania w Stadtpfarrkirche (dziś kościół NNMP – AM) jako ostatnią pamiątkę z Goldbergu.

Z prawej i lewej strony maszerowała uzbrojona żydowska policja – dla naszej „ochrony”. Szliśmy przez Neudorf am Rennewege (dziś Nowa Wieś Złotoryjska – AM), Seiffersdorf (dziś Łukaszów – AM), Brockendorf (dziś Brochocin – AM). Po raz ostatni pozdrowiły nas wzgórza, wieże Kościoła NNMP, Wilcza Góra, grzbiet Karkonoszy, później także one zniknęły; tym samym nasz Heimat zniknął nam z oczu na zawsze.

Stale byliśmy popędzani, aby iść szybciej. Upał był nie do zniesienia i pociłem się w moim odzieniu nieludzko, musieliśmy przecież przeładowane wózki ciągnąć. Milicja spędzała czas strzelając ponad naszymi głowami, co wyraźnie ich bawiło. W pewnym miejscu za Brochocinem zarządzono krótki odpoczynek. Później szliśmy już bez przerwy. Niektórym złamało się koło. Na potrzeby osób starszych, osesków, jechały furmanki, mogli oni, jeśli mieli ze sobą jakieś złotówki albo wartościowe rzeczy, ich parę klamotów na ten wóz włożyć. Niektórzy musieli swoje osobiste rzeczy pozostawić na drodze. Widziałem jak jeden z mężczyzn ściągnął jedną parę spodni i dał ją polskiemu woźnicy, aby tylko ten pozwolił mu ułożyć swój tobołek na wozie.

Kiedy szliśmy ulicami Chojnowa z ciekawością patrzyli na nas jego mieszkańcy; byliśmy przecież dla nich zwiastunem tego, co ich czeka w następnych dniach. Ciągnęliśmy przez miasto aż do fabryki papieru (jednej z najnowocześniejszych i największych – ok. 1000 zatrudnionych w przedwojennych Niemczech – AM), gdzie pod gołym niebem musieliśmy przenocować. Następnego dnia mogliśmy wejść do pustych domów w pobliżu naszego „obozowiska”, w których mogliśmy się rozłożyć na podłodze, ale przynajmniej mieliśmy dach nad głową. Z Goldbergu i okolic stale nadchodziły nowe kolumny marszowe.

W następnym dniu była kontrola bagażu. W drewnianym baraku, błyskawicznie zjawili się Polacy i zaczęli grzebać w naszych bagażach. Większość z nich dobrze mówiła po niemiecku, wnoszę stąd, że niektórzy należeli do tzw. folksdojczów, którzy teraz znowu nawrócili się na polskość. Co im się spodobało, zatrzymywali dla siebie. Od czasu do czasu zabierano kobiety do kontroli osobistej. Po tej kontroli mogliśmy pójść na stację. Nasz pociąg stał gotowy przy wieży wodnej. Składał się ze starych, słabo zadaszonych wagonów towarowych. W każdym wagonie wyznaczono „starszego” wagonu, który miał dbać o niezbędny porządek. Pociąg ruszył pod wieczór.

Na następnej ½ stronicy autor opisuje podróż, aż do celu podróży. Była nim miejscowość Vechta koło Oldenburga dokąd ich pociąg dotarł po 12. dniach – 28 czerwca 1946 roku.; ze Złotoryi wyszli 16 czerwca 1946 roku.

Schußwort
Słowo końcowe Artura Thomczika

Opuszczaliśmy nasz Heimat z poczuciem, że w pozostałej części Niemiec zostaniemy przyjęci, jeśli niekoniecznie z otwartymi ramionami, to jednak z pełniejszym zrozumieniem dla naszej, przez nas niezawinionej sytuacji. Bo właśnie w okręgu Oldenburg los był dla ludzi bardzo łaskawy, gdyż z powodu wojny nie stracili prawie nic. Ale jakże gorzko się rozczarowaliśmy. Dla większości rozpoczął się drugi akt tragedii – już tu w Niemczech.

Nie chcemy jednak zapomnieć tych licznych Goldbergerów, których zatrzymano w Heimacie (do nich należeli znani TMZZ m.in. fachowcy K.H. Scho̎bel, który pracował w straży pożarnej, a R. Gorsky – w POM; mogli wyjechać dopiero w roku 1947 – AM) i dzisiaj w nędznych warunkach muszą wytrwać. Obecnie są oni jedynym źródłem wiadomości ze starej ojczyzny i są w tak samo złym położeniu jak jeńcy wojenni. Tym ostatnim można przynajmniej od czasu do czasu wysyłać paczki i prawnie mogą się powołać na Konwencję Genewską. Ci, którzy pozostali, są całkowicie pozbawieni praw i przyrównać ich można do pogrzebanych żywcem.

KONIEC

 

Tłumaczenie: Alfred Michler

Skład komputerowy: Jadwiga Hajduk, Urszula Gałązka
Obróbka zdjęć: Urszula Gałązka
Pomoc w identyfikacji miejsc: Karl Heinz Schöbel

 

Niemcy opuszczają Polskę, Dolny Śląsk 1946

 


* * *


Swoje wspomnienia pt.: „Roter Stern über Złotoryja” z przeżyć w latach 1945/46 Goldberger Artur Thomczik opublikował w miesięczniku „Goldberg-Haynauer-Heimat-Nachrichten” (Złotoryjsko-Chojnowskie Wiadomości ze Stron Ojczystych) w numerach od stycznia do września 1951 r.
Biblioteka TMZZ dysponuje całością tego zbioru, a także kompletem tego czasopisma do czasów współczesnych.
Zdjęcia pochodzą ze zbiorów tłumacza.

AM