CZERWONA GWIAZDA NAD ZŁOTORYJĄ
Wspomnienia Goldbergera A. Thomczika z lat 1945/46 cz.VII

Pewnego dnia późnym popołudniem zapukała do moich drzwi panna Scheide, która pracowała u Rosjan i przekazała mi, że zaraz mam się zgłosić do pewnego rosyjskiego oficera. Nie było to dla mnie szczególnie przyjemne, ponieważ w Złotoryi w tym czasie nikt nie miał czystego sumienia. Ale co miałem robić, musiałem pójść. Przez ogrody Urbana (okolice Sądu Rejonowego – AM) doszliśmy do Hellwegsiedlung (ul. Szpitalna, ul. Górnicza – AM). Poszliśmy w kierunku budynków, gdzie mieszkali moi teściowie. Weszliśmy do jednego z tych budynków i znaleźliśmy się w centrali rosyjskiej propagandy. Meble były jeszcze na miejscu; na ścianach wisiały różne materiały propagandowe. Nie chciałem być zanadto ciekawy, gdyż wiedziałem, że może to być niebezpieczne.

Chwilę czekaliśmy na kanapie, aż przyszedł bardzo sympatyczny rosyjski oficer. Pomocnica jako tłumaczka też była obecna. Po powitaniu oświadczył, że jest w posiadaniu niemieckiej kamery oraz kamery filmowej, której obsługę mam mu jak najdokładniej objaśnić, bo jestem przecież fotografem niemieckim. Kamień spadł mi z serca. Obsługę kamery znałem i przy pomocy tłumaczki, znającej język niemiecki w stopniu niewielkim, wyjaśniłem co i jak trzeba. Ale na tym nie koniec. Miałem zrobić próbne zdjęcia (ujęcia). Przeszliśmy do pokoju obok, który urządzony był jak fotoatelier z lampami elektrycznymi, itp. Oficer poprosił kilka kobiet i mężczyzn. Miałem zrobić kilka zdjęć i zaraz je wywołać, co przysporzyło niejakich trudności, ponieważ do dyspozycji były wyłącznie rosyjskie chemikalia, a ja nie wiedziałem dokładnie, jak one działają, a skompromitować się nie chciałem. Ostatecznie wyszły całkiem dobre zdjęcia. Późnym wieczorem mogliśmy odejść, ale wcześniej dano mi kawałek mięsa. Kiedy oficerowi oświadczyłem, że Niemcom nie wolno wieczorem być na ulicy, dał nam (do ochrony) uzbrojonego żołnierza, który towarzyszył nam aż do mieszkania.

Pewnej niedzieli odważyłem się pójść z żoną na spacer na Wilczą Górę. Szliśmy obok glinianek (prawdopodobnie dzisiejszy staw obok szpitala – AM), następnie czereśniową aleją (jeszcze pod koniec lat 70. XX w. ostały się nieliczne czereśniowe drzewa – AM). Z toru saneczkowego udaliśmy się do schroniska na szczycie. Ale jak tu wyglądało! W poprzek ogrodu przechodził rów, który biegł przez salę taneczną. Na szczycie znajdował się punkt obserwacyjny. W piwnicy schroniska znajdowały się ciała poległych żołnierzy, ale osobiście ich nie widziałem. Na górze nie widzieliśmy żywej duszy, ponieważ las częściowo był jeszcze zaminowany. Tylko kilkoro polskich dzieci z Wilkowa łobuzowało w schronisku. Jak mogłem zaobserwować z wysokości Wilczej Góry nowo wybudowane budynki spółki Buhag w Wilkowie (to późniejsza „Lena” – AM) stały w całości. O Sargberg (Trupień – AM) trwały zacięte walki; tam miało znajdować się wielu poległych żołnierzy. Słyszało się, że dzieci z okolicznych wsi miały się wyspecjalizować w zdobywaniu zegarków i innych kosztowności po poległych żołnierzach, ażeby później nimi handlować z Polakami i Rosjanami. Niebezpieczne zajęcie zważywszy, że teren był utkany minami. Czy ta wiadomość odpowiadała prawdzie nie potrafiłem ustalić.

Występki milicji i jej podopiecznych przeciw ludności niemieckiej przybierały na sile. Szczególnie wykwaterowania z mieszkań przybierały formy nie do zniesienia. Ponieważ moja żona pracowała w państwowym zakładzie, mieliśmy zaświadczenie, że możemy w nim zostać. Mimo to żyliśmy w ciągłym strachu, czy po powrocie z pracy nie zastaniemy (po włamaniu) mieszkania zajętego przez Polaków. Znajomi mieli pecha i musieli 2 – 3 razy w tygodniu zmieniać mieszkanie. A to musiało się dziać zawsze bardzo szybko. Często nie zdołano nawet zawiązać dziecku bucików i zabrać jakieś artykuły spożywcze. O ile mogłem rozeznać te sprawy, miały one przeważnie prywatny charakter i były przeprowadzane przez pojedyncze osoby, które mieszkanie dokładnie okradały, aby po pewnym czasie opuścić je, lub zostawić swojej metresie. Najczęściej nielegalnie brano sobie do pomocy milicjanta, który potem miał procentowy udział w zdobyczy. Niestety, polskie urzędy patrzyły na takie świństwa przychylnie, a nawet je popierały.

Coraz więcej Goldbergerów potajemnie opuszczało miasto i na czarno przedostawało się za granicę, co na tych, którzy pozostali działało bardzo deprymująco. Każdy próbował jak najszybciej pozbyć się takich rzeczy, które nie były mu koniecznie niezbędne, aby zdobyć coś do jedzenia, a wtedy nie wpadną one w ręce rabujących Polaków. Za radą mojego szefa ulokowałem moje wartościowe rzeczy w ciemni zakładu, gdzie były stosunkowo bardziej bezpieczne.

W grudniu 1945 r. zmarł Bruno Neumann. W tym czasie byłem jeszcze w fabryce kapeluszy. Pan Goretzka wyznaczył 6. mężczyzn do niesienia trumny, ja byłem jednym nich. Jeśli dobrze pamiętam, uroczystości żałobne odbyły się w Wigilię Bożego Narodzenia, w Kościele św. Mikołaja. Kantor Schulze (autor bogatego śpiewnika pieśni religijnych, biesiadnych, ludowych – AM) grał na organach, a pastor Bu̎rgel odprawił nabożeństwo żałobne. Wszyscy Niemcy, którzy mieli taką możliwość wzięli udział w tej wzruszającej uroczystości; byliśmy ubrani w liche ubrania, takie w jakich wyszliśmy z pracy. Kiedy nieśliśmy trumnę na miejsce, w ostatniej części za kaplicą, wszyscy byliśmy wykończeni, ponieważ mieliśmy niewiele sił. Dodatkowo grabarz zrobił mogiłę zbyt krótką, dlatego mieliśmy sporo trudności, aby trumnę opuścić. Posługę duszpasterską pełnił wówczas superintendent Bu̎rgel we wzorcowej formie, wspierany przez Gru̎newalda (Johannesa), syna dyrektora kasy oszczędności, który tak tragicznie stracił życie (z żoną i córką popełnił samobójstwo przez otrucie przed wkroczeniem wojsk radzieckich – AM). Ze strony katolickiej posługę spełniał dr Schnackenberg. Niektórzy Polacy nie czuli respektu nawet przed duchownym; kiedyś superintendentowi Bu̎rgelowi, gdy wracał z odwiedzin chorego odebrano zegarek.

Nauki w szkole dla dzieci niemieckich nie było. Dla polskich dzieci zorganizowano szkołę w domu dyrektora muzyki Schlu̎tera w Junkernstraße (ul. M. Konopnickiej – budynek naprzeciw kortów, dziś geodezja; w nim 21 IX 1945 r. otwarto pierwszą w mieście, a trzecią w powiecie polską szkołę podstawową po II wojnie – to późniejsza SP nr 1 – AM).

Wigilia roku 1945 dla obu wyznań była świętem chrześcijańskim. Ponieważ kościół katolicki (św. Jadwigi – AM) wieczorem był już zajęty przez Polaków, uroczystości rozpoczęły się już późnym popołudniem. Wszyscy Niemcy wzięli w nich udział, nawet ci, którzy przedtem do kościoła nie chodzili. Niestety zrezygnowaliśmy z tradycyjnych Ringsingen (Śpiewów w Rynku) przed ratuszem. Jako świąteczne danie otrzymaliśmy na kartę pracy kawałek koniny i trochę kaszanki.

W pierwszy dzień świąt wybrałem się piechotą z żoną do moich teściów do Świerzawy. Świerzawa nie była zniszczona w najmniejszym stopniu, ponieważ walki stanęły w Złotoryi. W drodze zostaliśmy podwiezieni do Świerzawy przez rosyjski samochód, który jechał do Jeleniej Góry.

Stosunki między Rosjanami a Polakami były złe; nie znosili się nawzajem. W nocy często dochodziło do strzelaniny między nimi i po obu stronach bywały ofiary. Kto pracował u Rosjan, a Polacy chcieli zająć jego mieszkanie, ten szybko wzywał Rosjan, a wtedy Polacy pośpiesznie się wycofywali (na podobny aspekt sprawy zwróciła uwagę mieszkanka Świerzawy współpracująca z TMZZ, Jutta Graeve – AM). Wykroczenia Rosjan w czasie kiedy ja byłem w Złotoryi utrzymywały się w „normalnych” ramach. Nie wiedziałem jednak, co rozgrywało się za zamkniętymi drzwiami. Jak mi jednomyślnie opowiadali Goldbergerzy, którzy byli (w mieście) w trakcie walk, wykroczenia Rosjan byłyby o połowę mniejsze, gdyby w piwnicy hotelu Drei Berge (Trzy Góry) w Rynku nie znaleźli zapasów wódki u kupca Kaufmanna oraz u destylatora Bernhardta na Liegnitzerstraße (dziś ul. J. Piłsudskiego – AM).

Sytuacja ludności niemieckiej stała się bardziej krytyczna, kiedy z początkiem roku 1946 pojawili się w Złotoryi pierwsi Żydzi z Rosji. Było to akurat w czasie wyborów w Polsce (autorowi chodzi pewnie o referendum ludowe z 30 VI 1946, w którym jedno z trzech pytań dotyczyło akceptacji polskiej granicy zachodniej na Odrze i Nysie Łużyckiej – AM). Jak dowiedziałem się ze źródeł dobrze poinformowanych, mieli to być Żydzi, którzy w czasie najazdu Niemiec na Polskę (chodzi o 1 IX 1939 r. – AM) uciekli do Rosji, a teraz z Rosji dotarli na Śląsk jako „głosujące bydło” (Stimmvieh). Polacy ich nie chcieli i pociągi stały całymi dniami na dworcu, gdyż władze polskie nie chciały ich wpuścić do miasta. Ale Rosjanie wymusili w końcu ich przyjęcie. Zasadniczo osiedlili się w Neustraße (ul. Staromiejska – AM) i Reiflerstraße (ul. Mickiewicza – AM). Wielu robiło sobie u nas zdjęcia, ponieważ większość miała krewnych w Ameryce, którym chciała wysłać jakiś znak życia. Większość zachowywała się przyzwoicie i nie wykazywała wobec nas uczuć nienawiści. Naturalnie także tu zdarzały się wyjątki. Wszyscy wymyślali na Polaków, a ci na Żydów. Prawie wszyscy chcieli wyjechać do Ameryki i próbowali od Niemców zdobyć marki za złote. W ten sposób zamierzali przeczekać ten czas w Niemczech zachodnich. Nam to odpowiadało, gdyż za nasze pieniądze zdobywaliśmy złote po jakimś do przyjęcia kursie.


Tłumaczenie: Alfred Michler

 

 

Rynek w Złotoryi - Hotel "Trzy Góry", widok na ulicę Basztową, rok 1935

 

Wilcza Góra ze Schroniskiem Wilczym, rok 1896

 

 

c.d.n.

(proszę oczekiwać kolejnych partii w rytmie cotygodniowym)