CZERWONA GWIAZDA NAD ZŁOTORYJĄ
Wspomnienia Goldbergera A. Thomczika z lat 1945/46, cz. II

Każdy Niemiec musiał się zameldować w polskiej administracji, która znajdowała się w Landbundhaus (dziś budynek przy zakładzie fotograficznym Filarowski na Dolnym Rynku – AM) i stawić się do pracy. Administracji polskiej przydzieleni byli do pomocy Niemcy, którzy mieli do wypełnienia najgorszy obowiązek, a mianowicie każdego ranka musieli zebrać takie grupy robocze, które tego dnia były potrzebne Rosjanom i Polakom.

Bardzo narzekano na tych niemieckich pomocników. Ale oni mieli do wykonania ten najbardziej przykry dla Niemca obowiązek – zawsze znajdowali się między młotem a kowadłem. Kiedy np. potrzebnych było 20. robotników, ci pomocnicy musieli ich zebrać, a więc „wyciągnąć” ich z domów (mieszkań). Zaś każdy z nich znajdował ważne powody, aby się wyreklamować i czuł się urażony, że akurat na niego trafiło. Tym chłopcem do bicia, na którym wyładowywano swoją złość byli naturalnie owi Niemcy pomocnicy. W przypadku, gdy pomocnik nie zgromadził określonej grupy roboczej traktowano to jako sabotaż, a wobec mieszkańców stosowano represje, które były jeszcze gorsze (niż sama praca). O tym przy ocenie tej sprawy nie należy zapominać.

Każdy Niemiec zdolny do pracy otrzymywał tzw. kartę pracy, która służyła zarazem jako dowód. Do tego dochodziła swego rodzaju karta żywnościowa, która jednak określone środki żywnościowe po uprzywilejowanych cenach, gwarantowała jedynie na papierze. Niemcy musieli nosić na ramieniu białe opaski, na których później trzeba było też wypisać nazwisko polskiego pracodawcy. Bardzo trudna była sytuacja osób starszych, które nie były już zdolne do pracy; one żyły z łaski swoich bliskich. Jeśli ktoś miał jeszcze tyle szczęścia, że posiadał jakieś wartościowe rzeczy lub bieliznę, musiał ich się stopniowo po cenach spekulacyjnych pozbywać, ażeby ratować życie. Artykuły spożywcze można było kupić, jeśli posiadało się niezbędne złotówki.

Do każdej trudnej i brudnej roboty Polacy wymagali Niemców. Także do wszystkich prac domowych polskie panie wzywały Niemki. Te prace były z reguły pożądane, ponieważ nie były one tak upokarzające jak grupy robocze. Otrzymywało się przynajmniej jedzenie, ale regularnej zapłaty za pracę nie było. Dostawało się parę złotych, jeśli pracodawcy się chciało i miał na to ochotę; najczęściej było się zadowolonym, kiedy za pracę dostawało się jedzenie. Często zdarzało się, że Niemcy w trakcie pracy byli bici.

W willi dr Harbiga i dr Hoffmanna (to najprawdopodobniej obecny gmach Urzędu Gminy i RPK – AM) urzędowała tzw. służba bezpieczeństwa (swego rodzaju Gestapo). W piwnicach urządzono cele więzienne. Co się za murami rozgrywało godne jest porównania do haniebnych czynów Gestapo i NKWD. Każdy kto musiał przechodzić obok tych budynków, omijał je szerokim łukiem, gdyż często się zdarzało, że przechodzący tędy Niemcy, byli zmuszani do różnych prac w tym piekle i byli tam przetrzymywani przez wiele dni. Niejedna kobieta została tam przez polską milicję zgwałcona. Jeśli później po zwyczajowym biciu (pobiciu) zostało się zwolnionym można było być zadowolonym, że na tym się skończyło. Niegodziwości, na jakie narażeni byli przyłapani Niemcy i tam osadzeni były straszne i w pobliskich domach nocą słychać było krzyki tych nieszczęśliwych ofiar. Wystarczyła prosta denuncjacja jakiegoś „przyjaciela”, aby zapewnić niejednemu wielotygodniowy pobyt w tym obiekcie. A wychodzili z niego złamani ludzie, którzy czym prędzej usiłowali się na czarno przedostać za granicę, aby ponownie nie dostać się w ręce tych łajdaków. W kręgu moich przyjaciół i znajomych znajduję wiele dowodów na to. Tzw. polska milicja była najstraszniejszą rzeczą, która nas w Goldberg dosięgła. W większej części składała się ona z niedojrzałych młodocianych o nastawieniu komunistycznym, która tworzyła prawdziwy regiment strachu. Przy tym było im zupełnie obojętne, aby jako umundurowania użyć rekwizytów SA (spodnie, pasy itp.). Trafniej byłoby ich przyrównać do bandy rabusiów, niż do prawdziwej milicji. Rekwirowali wszystko, co im się tylko podobało. Drobny przykład o metodach działania: Pewnej niedzieli przed Bożym Narodzeniem byłem u znajomego na Wolfstraβe (dziś ulica Bohaterów Getta Warszawskiego – AM), gdy ktoś wali w drzwi; kiedy gospodarz je otworzył w drzwiach zobaczył dwóch milicjantów oraz dwoje dzieci z koszem na bieliznę. Od razu wtargnęli do mieszkania i z udekorowanej już choinki ściągnęli wszystkie ozdoby, układając je w koszu. Taką „bożonarodzeniową akcję” przeprowadzono na całej Wolfstraβe. Prawdopodobnie mieli w planie jakieś świąteczne spotkanie i w ten sposób zdobywali ozdoby choinkowe.
Jako, iż moja żona pracowała w fabryce kapeluszy, która stała się zakładem państwowym, także mnie udało się tam znaleźć zatrudnienie. Początkowo stanowiliśmy tam niewielką grupę: autor wymienia z imienia i nazwiska oraz zawodu 11 mężczyzn, w tym prawnika, mistrza budowlanego oraz piekarskiego; w takim układzie wymienia też 9 kobiet, m.in. aptekarkę oraz miejskiego mistrza budów. Przez polskiego naczelnego dyrektora „szefem” grupy niemieckiej ustanowiony został Pan Goretzka, który wcześniej już tu pracował i znał język polski. Nasza główna praca polegała na tym, aby wszystkie ściany, które tu powstały, gdy w czasie wojny działały tu zakłady radiowe Opta rozebrać, ponieważ Polacy chcieli, aby jak najszybciej uruchomić fabrykę kapeluszy, co przy pomocy niemieckich fachowców udało się zrealizować. Ponieważ jednak nie dysponowaliśmy odpowiednimi narzędziami była to bardzo brudna i uciążliwa praca. Nie było stosownej odzieży, toteż po pracy najczęściej wyglądaliśmy jak Cyganie. Kobiety musiały oliwić maszyny, aby nie rdzewiały. Miały także do wykonania najbardziej przez nie „lubianą” czynność, aby sięgający kolan gruz i inne śmieci wyciągnąć na zewnątrz. Później kobiety zmuszano do wszystkich poniżających czynności i np. Pani Spa̎tlich, kiedy umierały niektóre polskie pracownice musiała ich zwłoki obmywać.

Na teren zakładu nikt nie mógł wchodzić – Polacy także nie; to z tego przynajmniej względu byliśmy zabezpieczeni przed szykanami i nagabywaniami. Tylko od czasu do czasu zjawiał się właściciel Max Neumann; przychodził z koszyczkiem, aby pozbierać z podwórza trochę węgla. Zachęcał kobiety, aby utrzymywały ład i porządek, i obiecywał im później „ładne” wynagrodzenie. Jego podeszły wiek nie pozwalał mu już na to, aby pojąć, że ta fabryka już do niego nie należy, i nie będzie należeć. My pozwalaliśmy mu jednak w to wierzyć, aby nie odbierać mu ostatnich złudzeń. Ten najzamożniejszy niegdyś Goldberger mieszkał teraz w nędznych warunkach w przytułku (na Górce Mieszczańskiej).

Tłumaczenie: Alfred Micher

 

Fabryka kapeluszy i pończoch Paula i Maxa Neumann.

 

c.d.n.

(proszę oczekiwać kolejnych partii w rytmie cotygodniowym)